poniedziałek, 18 marca 2013

11. Gra o Ferrin - Katarzyna Michalak






wydawnictwo: Albatros 
data wydania: maj 2010r. 
ilość stron: 422
okładka: miękka 



Każdy z nas codziennie rano wstaje, by wieczorem móc ponownie się położyć. Każdy zajmuje się czymś innym - jedni chodzą do szkoły i łakną wiedzy, drudzy chodzą do pracy, by zarobić na rodzinę... Wychodzą z przyjaciółmi, kłócą się z rodzeństwem, przeżywają rozterki miłosne... Taką osobą była Karolina, dopóki nie zaczęła igrać z magią.

Książka zaczyna się... cóż, dosyć niepozornie. Prolog mówi nam, że rozpoczyna się jakaś gra, co oczywiście ma nas zaintrygować. I rzeczywiście - wstęp spełnia swoją funkcję, ponieważ sprawia, iż interesujemy się, kim są rozmawiające osoby i jakie konsekwencje niesie ich rozmowa. Rozdział pierwszy opowiada o pani doktor, ratującej życie dziewczynie niesamowicie podobnej do niej! Niestety, pomimo starań, niewiasta umiera. Karolina wraca do domu, gdzie czeka na nią... nikt inny jak mężczyzna! Po kilku niemiłych zdań, wychodzi, a kobieta idzie na górę, by móc przenieść się do innego świata... W tym momencie zaczyna się prawdziwa akcja. 

Po "Grę o Ferrin" sięgnęłam z dwóch względów: daję szanse polskim autorom i dawno nie czytałam fantastyki. Na początku zbytnio nie wiedziałam, na co mam się przygotować, ponieważ żadnego opisu z tyłu książki nie było. Można powiedzieć, iż wybrałam ją w ciemno, po prostu aby przeczytać coś innego niż kryminały. Czy dobrze zrobiłam? O tym za chwilę. 

Katarzyna Michalak
Akcja toczy się szybko; autorka nie pozostawia czytelnikowi ani chwili wytchnienia do przemyślenia tego, co czytał przez sekundą. Cały zarys fabuły jest dosyć ciekawy, jednak trochę gorzej z wykonaniem. Fakt - nie przepadam za fantastyką, aczkolwiek nie jestem stronnicza, oceniam tą książkę jak najbardziej subiektywnie. "Grę o Ferrin" czyta się w miarę szybko, jednak styl pisania Pani Michalak sprawia delikatne utrudnienia. Nie jest on tak płynny, jak by się wydawało. Początek - owszem, czyta się lekko i przyjemnie, lecz z każdą stroną omija się jakiś mały fragment. Przynajmniej ja tak robiłam, ponieważ niektóre opisy były naprawdę nie do przedarcia. Ponadto niejednokrotnie udało mi się wyłapać niepoprawnie napisane wyrazy... i jestem pewna, iż to nie wina literówek. Naprawdę, trochę zaskoczyło mnie, że w takiej książce spotkam takie błędy. Nie wiem, ile razy każde zdanie było czytane, ale najwyraźniej o wiele za mało. Jednakże jeśli chodzi o pisownie ogółem - większych zastrzeżeń nie mam. 

Autorce niewątpliwie można pogratulować wyobraźni. Napisać książkę to duży wyczyn. Napisać książkę fantastyczną - jeszcze większy. Osobiście uważam, iż aby stworzyć to, co zawarte jest w "Grze o Ferrin", trzeba spędzić długie godziny na myśleniu. Albo może tylko tak mi się wydaje, ponieważ nigdy wcześniej nie miałam zbytniego kontaktu z fantastyką, ani też nie próbowałam jej pisać. Na pewno autorzy kryminałów przepełnionych zagadkami również mają nie lada zadanie przed sobą, jednakże jest im chyba trochę łatwiej. 

"Gra o Ferrin" przepełniona jest różnorakimi postaciami. Każda z nich ma własny charakter, wyróżniający z tłumu. Nie zdziwi was zapewne fakt, iż "wielka" Berenika zupełnie nie przypadła mi do gustu, a nawet znienawidziłam ją. Tak - to celowy zabieg autorki. Specjalnie wykreowała taką bohaterkę o takich charakterze. Ale fakt faktem, nie potrafiłam ścierpieć jej zachowania. Pani Michalak chciała również z WeddSa'arda stworzyć osobę kontrowersyjną, zimną, bez jakichkolwiek uczuć. Zabójca bez skrupułów - można by rzecz. Ja jednak jestem zachwycona tą postacią. Lord wydaje mi się nawet lepszy, niż Karolina, a raczej Anaela, która miejscami drażniła mnie swoim zachowaniem. Szczerze powiedziawszy, to na początku byłam przekonana, iż jest kobietą po trzydziestce, ale jak się potem okazało, trochę się pomyliłam... Jest jeszcze Kassandra, będąca dzielną dziewczynką, która urzekła moje serce. 

Jeśli chodzi o całość, to... urzekła mnie ta powieść. Tak, do ideału jej daleko, jednak Katarzyna Michalak potrafi wytworzyć w czytelniku chęć dalszego czytania. Jednak pomimo tego nie jestem pewna, czy często będę sięgała po pozycję z tego gatunku. Chyba nie jestem osobą, której elfy, smoki i inne "stworki" by odpowiadały. ;] 

Reasumując, spotkanie z "Grą o Ferrin" uważam za udane. Moja ocena: 6,5/10. Zapewne ocena byłaby wyższa, gdyby nie niedociągnięcia, takie jak na przykład wiek głównej bohaterki... Karolina nie mogła zostać lekarzem w wieku dwudziestu pięciu (bodajże) lat, ponieważ wtedy jeszcze kończyłaby studia, albo odbywała staż... Ale na pewno nie byłaby wykwalifikowaną lekarką. ;]

***

Ach, coś dawno nie było słówek... Cały czas o nich zapominam. Mam do Was takie pytanie: ktoś w ogóle zwraca na nie uwagę? Bo nie jestem pewna, czy ma sens ich pisanie... Ale jak na razie napiszę jeszcze jakieś dwa. ;] 

ciel - niebo (j. francuski)
lundi - poniedziałek (j. francuski) 

piątek, 15 marca 2013

Coś nowego.

Uwaga! Achtung! Achtung! 

  Chwilę temu utworzyłam nową stronę na blogu, a mianowicie "Opowiadanie". Zamieściłam tam pierwszy rozdział tekstu, nad którym aktualnie pracuję. Do tej pory widziało go mało osób, dlatego też zachęcam wszystkich do czytania i komentowania pod tekstem; jestem bardzo ciekawa Waszych opinii. Jeśli mielibyście do tego fragmentu jakieś zastrzeżenia, wyłapiecie jakieś błędy lub coś nie będzie Wam pasowało - napiszcie, ustosunkuję się do każdego komentarza. Zależy mi na subiektywnej opinii, dlatego proszę o uważne przeczytanie tekstu, który chyba nie jest aż taki długi. :] 
Miłego czytania. 
PS. Te kropki w dialogach są wynikiem edytora tekstu i nie miałam za nie wpływu, dlatego wygląda to tak, a nie inaczej... 

czwartek, 14 marca 2013

Syberiada polska (2013)




Gatunek: Dramat historyczny 
Produkcja: Polska
Premiera: 22 lutego 2013r. - Polska; 18 lutego 2013r. - świat
Reżyseria: Janusz Zaorski
Scenariusz: Michał Komar, Maciej Dutkiewicz 



Kto z nas w ostatnim czasie narzekał, iż jest za zimno? Kto krył się pod kocem z kubkiem herbaty i książką, byleby tylko nie wychodzić  na zewnątrz? Ja na pewno byłabym chyba pierwszą osoba, która podniosłaby rękę. Nie lubię zimy, mrozu, śniegu, roztapiającego się śniegu... Gdy nie ma takiej potrzeby, a na dworze temperatura przekracza -10 stopni, nie wychodzę nawet na krótkie spacery. Jest dla mnie po prostu za zimno. Jednak podczas kiedy ja narzekam na taką temperaturę, którą da się przeżyć, ludzie w innych zakątkach świata giną przy -40 stopniach. Dopiero oni mogą powiedzieć, że jest im zimno... 

"Syberiada polska", jak już mówi sam tytuł, jest to film polskiej produkcji. Swego czasu podchodziłam naprawdę sceptycznie do filmów, jak i książek, wyprodukowanych w naszym kraju, bowiem nieraz zawiodłam się na rodakach. Jednak odkąd zobaczyłam "Tajemnicę Westerplatte", zmieniłam zdanie i postawiłam na optymizm. Czy tym razem się zawiodłam, a może byłam zaskoczona? Czytajcie dalej, a poznacie moją opinię. 

"Syberiada polska" opowiada o losach ludzi zesłanych na Syberię w latach 40. ubiegłego wieku. Na pewno każdy z nas na lekcjach historii miał wzmiankę o takich działaniach okupantów, więc co nieco na ten temat wiemy. Przedstawiciele ZSRR w środku nocy zapukali do domów śpiących ludzi, dali im piętnaście minut na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, by potem wywieźć w nieznane. Była wojna, nikt nie musiał się długo zastanawiać, jakie będzie jego nowe miejsce zamieszkania, mimo że zastanawiali się, w jakich przyjdzie im żyć warunkach. 
Sawin
Opowieść prowadzona jest z perspektywy Staszka Doliny (Paweł Krucz), który wraz z rodziną znalazł się na Sybirze. Jego ojciec, Jan Dolina (Adam Woronowicz), już pierwszego dnia staje się "pupilkiem" Sawina. Nim mężczyzna zdąża się rozpakować, Sawin przychodzi do ich lokum, rozgląda się, po czym wskazuje na niego palcem. Zaprasza go na pogawędkę, w której informuje, iż jest odpowiedzialny za wszystkich pracujących, a jak coś pójdzie nie tak, Dolina trawi pod sąd. Matka Staśka, Antonina (Urszula Grabowska), trafia do domku szpitalnego, chora na tyfus. Jest jeszcze mały Tadzio (Marcin Walewski), nie zdający sobie w pełni sprawy z powagi sytuacji. Cała rodzina stara się być oparciem dla siebie, razem przeżyć najgorsze chwile i te najlepsze, których jest mało. Ale chcą przetrwać. Chcą żyć i wrócić do Polski. Nie dadzą się zmusić do przejścia na "drugą stronę", pamiętają kim są, jaka krew w nich płynie i jak powinien zachować się prawdziwy patriota. 

Czy my w dzisiejszych czasach potrafimy sobie wyobrazić, co przeżywali ludzie wywiezieni na Syberię? Wątpię. Nikt z nas nie ma takiej wyobraźni, aby móc utworzyć taki obraz. Reżyser "Syberiady polskiej" bardzo starał się, by ułatwić oglądającemu zapoznanie się z tym tematem, jednak tak bardzo skupiał się na małych rzeczach, że zapomniał o najważniejszym. Idąc do kina, byłam zachwycona, iż mam możliwość obejrzeć ten film. Nie zraziła mnie nawet opinia koleżanki, która wyrażała lekką niechęć. "Syberiada polska" trwa około dwóch godzin, aczkolwiek moim zdaniem jest to całkowicie za mało. W ciągu tych stu dwudziestu minut wszystko zostało tak wykreowane, przez co film traci na wartości. Reżyser jedynie pobieżnie pozwala nam wczuć się w sytuację tych ludzi, względem czego jesteśmy nieusatysfakcjonowani. A przynajmniej ja byłam. Drugą rzeczą, która miała wypaść świetnie, są emocje okazywane przez bohaterów. Teoretycznie rzecz biorąc jest ich sporo, ale jednocześnie zbyt mało. Zdecydowanie za mało. Na takich filmie powinny lać się łzy z powodu okrucieństwa panującego w tamtym czasach. Różne sceny śmierci, stosowania agresji wobec ludzi, targanie nimi jak rzeczami czy nawet wykańczająca praca powinny wzbudzać żal, współczucie, przerażenie, wstręt lub sto innych emocji indywidualnych dla każdego. A tutaj zabrakło tego nagromadzenia i film stał się suchy. Owszem, niejednokrotnie łza kręciła mi się w oku, jednak potrafię być naprawdę wrażliwa przy niektórych scenach, więc wydawało mi się, że ten film cały przepłaczę. Jednak nie. Nie było tak. I mimo że na pewno nie pozwoliłabym na płacz, zawiodłam się na tym elemencie. 
Paszka
Biorąc pod uwagę grę aktorską, to prawie nie mam zastrzeżeń. W pewnych momentach nie byłam zadowolona z postaci Staszka Doliny, który zdecydowanie bardziej mógłby się wczuć w rolę. Krucz, moim zdaniem, nie jest złym aktorem, pasuje do roli w "Syberiadzie", a ja i tak czuję niedosyt z jego gry. Podobała mi się postać Paszki oraz Sawina. Pierwszy mężczyzna był okrutny i wcale się z tym nie krył, Polaków traktował jak psy albo i jeszcze gorzej. Nienawidził ich, ponieważ zabili mu ojca, przez co został sierotą. Pragnął, aby wszyscy poczuli to, co czuł on. Paszka zaś po prostu mi się spodobał i w sumie nie wiem, dlaczego. To przyszło tak samo z siebie. Pozostali aktorzy dobrze się spisali i do nich nie mam zastrzeżeń, a nawet jestem pod wrażeniem małych dzieci, grających w tym filmie. Marcin Walewski szczególnie urzekł mnie swoją grą i wypowiadanymi wulgaryzmami, wzbudzającymi śmiechy na sali. 

Jak oceniam ten film? Cóż, trudno powiedzieć. Z jednej strony naprawdę mi się podobał. Dzięki niemu w jakimś stopniu mogłam się dowiedzieć, jak żyli wywożeni ludzie. Z drugiej jednak nie jestem usatysfakcjonowana tą produkcją. Moja ocena: 7/10 (od dzisiaj zmieniam skalę). Dodam jeszcze, iż dopiero po wyjściu z kina dowiedziałam się, że jest taka książka jak "Syberiada polska", zbierająca negatywne opinie, jednak mimo to chcę zapoznać się z ową powieścią. Może akurat nie będzie taka zła? Zobaczymy.
Oficjalna strona filmu: KLIK

Zwiastun: 


niedziela, 10 marca 2013

HIGH FIVE


HIGH FIVE! to nowa akcja, w związku z którą na blogu pojawiać się będą rankingi ulubionych, najlepszych, najbardziej interesujących, bądź najgorszych książek, filmów, gier, postaci, itp...


Dzięki temu zarówno czytelnicy mogą poznać bliżej blogerów, jak i blogerzy czytelników, jeśli ci będą chętni na podzielenie się swoimi przemyśleniami i opiniami. 

Chcesz dołączyć? KLIKNIJ






Wyścig z czasem (2011)


Film obejrzałam dopiero wczoraj, ale już od samego początku mi się spodobał. Po zapoznaniu się z nim, na pewno każdy z nas zastanawia się, co naprawdę kryje się pod stwierdzeniem "nie mam czasu". A przynajmniej ja zaczęłam głębiej nad tym myśleć. Ponadto prawie nie mam zastrzeżeń do gry aktorskiej, a bardzo zwracałam na to uwagę. Jak dla mnie - naprawdę warto obejrzeć. 



Wybuchowa para (2010)


Tom Cruise i Cameron Diaz ponownie mieli okazję razem zagrać. I ponownie wyszło im to naprawdę dobrze. Nie przepadam zbytnio za komediami, jednak ta mnie urzekła. Nie mam do niej najmniejszych zastrzeżeń. 


Milczenie owiec (1991) 


Film powstał, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie i pomimo swoich dwudziestu dwóch lat dalej trzyma się formy. Śmiało mogę powiedzieć, że jest to najlepszy thriller psychologiczny, z jakim miałam do tej pory styczność. 


8 części prawdy (2008)


8 części prawdy to film, który mogę oglądać non stop i nigdy mi się nie znudzi. Zawsze, kiedy tylko mama mówiła mi, iż będzie leciał w telewizji, odrzucałam wszystko inne i siadałam wygodnie w fotelu. Również moja rodzicielka uwielbia ten film. Szkoda tylko, że ostatnio nic o nim nie słychać... 


Powrót do przyszłości (1985) 


Chyba wszyscy choć raz oglądali ten film. A przynajmniej tak mi się wydaje, ponieważ jest to klasyka. Od lat oglądam go z rodziną i do tej pory nam się nie znudził. Podróże w czasie to rzecz interesująca większość ludzi i tutaj właśnie z tym mamy do czynienia. Jednak jak powszechnie wiadomo, nie można zbytnio ingerować w przeszłość lub przyszłość, co w tym filmie jest doskonale pokazane. 


Filmy nie są ustawione w jakiejś kolejności, ponieważ z dwoma miałabym trudność, aby określić, na którym miejscu je postawić, dlatego pozostawiam mały "chaos". Szkoda, że mogłam wytypować tylko 5 pozycji, ponieważ raptem w mojej głowie pojawiło się ich więcej. Ale trudno, może jeszcze będzie okazja, aby podzielić się z Wami moimi upodobaniami. ;) 

A Wy oglądaliście coś z mojej listy? Jakie są Wasze wrażenia po tych filmach? 

sobota, 9 marca 2013

10. Śmiertelny kawałek lodu - H. W. Kettenbach





wydawnictwo: C&T
data wydania: 2006r.
ilość stron: 192
okładka: miękka



  W dobrych kryminałach nie ma mowy o wypadkach. Nawet jeśli ktoś mógłby pomyśleć, iż rzeczywiście coś stało się przez przypadek, to gdzieś jakaś przyczyna feralnego zdarzenia musiałaby się pojawić. Można też założyć, że wypadek został upozorowany. Tak, ta wersja jest naprawdę dobra; ona w szczególności trzyma czytelnika w napięciu, który zupełnie nie rozumie, co jest grane. Zastanawia się wtedy, czy to na pewno był wypadek, jak sądzą wszyscy. W pewnym momencie zakłada, iż to niemożliwe. Zdaje sobie sprawę, że wszystko zostało ukartowane. I teraz przez kolejne strony wyczekuje, jakie będzie rozwiązanie zagadki... 
  Jupp Scholten jest zwykłym pracownikiem firmy, której właścicielka zmarła w tragicznych okolicznościach. Mieszka z żoną, przyprawiającą go o ból głowy i kotem, uwielbiającym pieszczoty. Od samego początku nie wierzy w bajeczkę, że pani Wallmann spadła ze schodów. Nie wierzy, ale też nie ma dowodów, aby osądzać kogoś o popełnienie przestępstwa. On jednak nie przejmuje się tym i rzuca pochopne oskarżenia na pana Wallmanna, o czym nie mówi głośno. Cały czas stara się dowieść, że jego teorie są prawdziwe. Analizuje wszystko od początku do końca. I w końcu wychodzi na jaw cała prawda. Czy Scholten rzeczywiście miał rację? 
  "Dobry kryminał" czytamy na okładce. Z takim właśnie przekonaniem zabrałam się za tą książkę. Okładka mi się podoba, tytuł również niczego sobie. A treść? Pozostawia wiele do życzenia. Już po przeczytaniu pierwszych dwóch zdań można wydedukować, jak pisana będzie cała powieść. 

"Wszyscy myśleli, że to był wypadek. Ale nie Scholten." 

  Według mnie, brzmi to zbyt oklepanie. Po prostu tandetnie. Jednak mimo niechęci do początku, czytałam dalej. O ile w ogóle można nazwać czytaniem przewracanie kolejnych stron i patrzenie na co drugie zdanie. Tej książki nie da przeczytać się w całości, opisy są nużące, źle napisane, myśli głównego bohatera latają tu i tam w taki sposób, że czytelnik nie może połapać się, o co w ogóle chodzi ani do czego dane zdanie się odnosi. Niejednokrotnie trafiałam na zdanie, które nijak się miało do poprzedniego. Może autor chciał stworzyć takie rozchwianie w czytającym? Pomyślał sobie: wszystko idzie tak gładko, a niech teraz się pomęczy i główkuje, co miałem na myśli! Mimo że taka teoria byłaby tutaj dobrym usprawiedliwieniem Kettenbacha, jednak jestem pewna, iż on tak nie pomyślał. Ponadto słownictwo, jakiego używa, sprawia, że chce się wstać, podejść do ściany i walnąć w nią z całej siły. Więc jakie jest to słownictwo? Ubogie. Bardzo. Zdania budowane są nieodpowiednio, czasami bywają za krótkie i bez sensu. 
Spotykam się już z kolejną pozycją, gdzie zamiast dialogów pomiędzy kilkoma osobami autor odpowiada, o czym była rozmowa. Owszem, czasami rzeczywiście można użyć takiej formy, ale nie przez całe dwieście stron. Dialogów jest naprawdę mało, a jak się już pojawią, to są naprawdę marne. 
  Jepp Scholten jest facetem po pięćdziesiątce, który często płacze. Jego żona również. Obydwoje non stop płakali, oczywiście z innych powodów. Kiedy ona się o niego martwiła, on mówił, że przesadza i odwracał się od niej. Nie chciał w ogóle słuchać. Kiedy zwracała mu uwagę, robił jej na złość. Zupełnie jak małe dziecko. Mężczyzna nie mógł pojąć, że ma żonę, która naprawdę chce być z nim do śmierci. A potem jeszcze mówił, że to ona jest zła. Doprawdy, postaci tych dwóch osób tak mnie irytowały, że nie potrafiłam znieść, gdy akcja toczyła się z nimi jednocześnie. Być może Kettenbach tak właśnie chciał to ująć, jednak zrobił to nieumiejętnie. Małżeństwo, które po tylu latach tylko się kłóci. Myślę, że nawet inny sposób doboru słów wiele by zmienił. A jeśli już jestem przy Scholtenie, to facet denerwował mnie ciągłym powtarzaniem do obcokrajowców: rozumie? rozumie? rozumie? W jednej rozmowie potrafił ponad pięć razy o to zapytać, nawet jeśli jego rozmówca nie pokazywał, że nie rozumie, bo zapewne zrozumiał. Nadęty, stary dziad. Tak mogę określić jego postać. 
  Uwielbiam zagadki. W tej książce również się owa pojawiła. Jednak czy to naprawdę była zagadka? Nie dla mnie. Cała fabuła jest niedopracowana. Autor pomija wiele faktów, niektóre zdarzenia dzieją się stosunkowo za szybko, a koniec... nie do opisania. Wciąż nie potrafię zrozumieć, jakie znaczenie miały niektóre wydarzenia. Według mnie żadnego. Jednak chyba wszystko musi mieć jakiś związek, prawda? Nie biorę tutaj pod uwagę tego, że autor chce nas wyprowadzić na manowce, to zupełnie inna sprawa. Tutaj właśnie nie wszystko było potrzebne i wyjaśnione. A właściwie, co naprawdę zostało wyjaśnione? 

"Hans Werner Kettenbach należy dziś do czołówki niemieckich pisarzy kryminalnych. Zadebiutował późno, bo po pięćdziesiątce, ale błyskawicznie to "nadrobił" perfekcyjnymi historiami, gdzie pod płaszczykiem kryminalnych intryg pokazuje niemiecką klasę średnią, która "nie przedstawia się najlepiej". A przekłady jego książek na język angielski czy francuski tylko potwierdzają, że czytelników na całym świecie nie zabraknie." 

  Jeśli Francja i kraje anglojęzyczne to cały świat, to Polska chyba nie istnieje... Chociaż w sumie angielskiego używa się teraz wszędzie, więc zapewne wydawca to miał na myśli, opisując jego twórczość. Ale Francuzi też chyba uczą się tego języka, prawda? No tak, można by długo dyskutować na ten temat, ale jedno jest pewne - wydawca na siłę chciał pochwalić autora, aby zachęcić do lektury. I ja dałam się na to nabrać... Mam nadzieję, że nigdy więcej nie popełnię takiego błędu. 
  Ogólnie rzecz biorąc - książka do bani. Nie wiem dlaczego, ostatnio wybieram takie tandetne pozycje. Przy następnej wizycie w bibliotece będę musiała długo zastanowić się nad jakąś powieścią, zanim zaniosę ją do domu. Nie chcę przeżyć czwartego z kolei rozczarowania. 
Moja ocena: 1/7

***
eau - woda (j. francuski) 
Eis - lód (j. niemiecki) 

środa, 6 marca 2013

9. Wielki zły wilk - James Patterson








Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: luty 2005r.
Ilość stron: 352
Ocena: 2/7



Sięgnęłam po tą powieść tylko dlatego, iż nie znalazłam żadnej ciekawej pozycji w bibliotece. Okładka jest wręcz beznadziejna, tytuł również, jednak przeczytawszy opis z tyłu, stwierdziłam, że mogę zapoznać się z tym autorem, ponieważ nigdy wcześniej nie miałam w rękach jego książek. I wiem, że raczej nigdy więcej do niego nie zajrzę. 

Z czym mamy tu do czynienia? Rosyjska "czerwona mafia", porwania kobiet, niewyjaśnione morderstwa i oczywiście agent FBI, który jest "gwiazdą". Alex Cross - tak nazywa się główny bohater. Mieszka z trójką dzieci i ich babcią, jego żona została zamordowana, obecnie niby spotyka się z jakąś kobietą. No tak, ale co z tego? Właśnie w tym problem, że nic. 

Pomysł na książkę - dobry. Wykonanie - beznadziejne. Po prostu beznadziejne. Inaczej nie da się tego opisać. Ta powieść jest nawet gorsza od tej, którą recenzowałam ostatnio. W "Wielkim złym wilku" akcja dzieje się albo za szybko albo za wolno, jest nierównomiernie opisana. Ponadto są jakieś wątki nic nie wnoszące do całości lub całkowicie zbędne. 

Dialogi - cóż ja tu mogę napisać, nie są ciekawe, ale odbiegają od monotoniczności panującej w opisach. 

„Trzy największe kłamstwa na świecie to: „Chcę tylko cię pocałować”, „Już wysłałem przelew” i „Jestem z FBI i chcę tylko ci pomóc”

To mnie akurat rozbawiło. Naprawdę. Chyba jedyna rzecz w całej tej książce. Dialogów jest dosyć mało, jak na 350 stron i kończą się w złych momentach. Autor często rozpoczyna jakąś rozmowę i kończy ją już na następnej stronie, tylko po to, aby opisać, czego dotyczyła. Jaki jest w tym sens? Czy nie można normalnie poprowadzić rozmowy, która zainteresowałaby czytelnika? Najwidoczniej chyba nie. 

Opisy... Kompletna klapa. Na początku wydaje się, iż są naprawdę dobre i czymś zaskoczą. Owszem, Patterson nie pisze najgorzej, jednak jest źle. Ale podkreślam, nie ma tragedii, bo czytałam kompletne kmioty. Jednak wszystko zostało opisane za szybko. Jakby autorowi się gdzieś śpieszyło i chciał jak najszybciej zakończyć powieść, by zaskoczyć czytającego. No niestety - nie zaskoczył. 

Całość źle napisana, co wspomniałam na początku. Pattersonowi najwyraźniej tak się śpieszyło z napisaniem "Wielkiego złego wilka", że zapomniał o tym, iż książka musi być naprawdę dobra. Też tak myślałam po przeczytaniu, że należy do najpopularniejszych autorów amerykańskich tuż obok Browna, Grishama i Kinga. W tym momencie jest to dla mnie szokiem. Jednak nie skreślam od razu tego pana, ponieważ wiem, że nie każda książka musi się udać. Ale osobiście i tak nie przeczytam już żadnej powieści Pattersona. 





I jeszcze napiszę parę słów o Wilku... Autor miał naprawdę dobry pomysł na tą postać, aczkolwiek za mało poświęcił mu uwagi. Jeśli już jest o tej osobie w tytule, to sądzę, iż powinien naprawdę rozpisać się o tym, jaki jest, co robił, co planował... Przecież było parę rozdziałów o nim, ale pobieżnych i słabych. A naprawdę sądziłam, że nie zawiodę się na tym... 
Owszem, pozwolił mi na wyobrażenie sobie go jako złego gościa, ale nie wzbudził we mnie żadnego strachu. Natomiast zwierzaka obok już się boję. 




***
le livre - książka (j. francuski) 
la tête - włosy (j. francuski) 

wtorek, 5 marca 2013

Lepiej żyć, cierpiąc z głodu, czy umrzeć i zaznać spokój?

   Dzisiejszy post nie będzie o książkach, a o tym, na co ostatnio zwróciłam uwagę. A właściwie to dzisiaj. Mieliśmy zastępstwo za jakąś lekcję i pani profesor włączyła nam film o łamaniu praw człowieka, którego tytułu niestety nie znam. Jednak to, co tam zobaczyłam, zostanie w mojej pamięci na długo. 

Co widzicie na zdjęciu obok? Kilkoro afrykańskich dzieci. Na pierwszy rzut oka widać, że nie są w stanie krytycznym. Jednak jeśli dłużej popatrzy się na fotografię, na pewno zauważy się chude nóżki i rączki. Tak właśnie wyglądają dzieci w Afryce. Jestem pewna, że każdy choć raz widział taki obraz, jednak jak długo zastanowił się nad tym, co naprawdę kryje za sobą trzeci świat? Do tej pory ja również się nie zastanawiałam. Widząc coś takiego, pojawiało się we mnie współczucie, ale co więcej? Nic. Oglądając dzisiejszy film, niejednokrotnie zakręciła mi się łza w oku, mimo że starałam się opanować to uczucie. Pustynia, od trzech lat zero opadów deszczu. Ludzie, idący boso w samym słońcu. Plemiona, mieszkające w czymś, co można nazwać wielkim namiotem. Brak żywności. Brak wody. Brak dostępu do medycyny. Ci ludzie często nie wyjeżdżali, a raczej chodzili, poza obszar swojego plemienia, nie znali niczego oprócz piasku i skał. To ich życie. Czy my potrafimy sobie wyobrazić, siedząc przed komputerem w ciepłym domu, pijąc herbatkę i okrywając się kocem, tak prymitywny sposób bycia? Wyobrazić na pewno, jednak mało kto wytrzymałby w takich warunkach dłużej niż kilka godzin. Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. A oni żyją tak z dnia na dzień, modląc się, by śmierć ich nie zabrała. 
Kto z nas choć raz narzekał, że coś mu nie smakuje i nie będzie tego jadł? A żeby to raz było... Oni nie mogą tak narzekać, ponieważ w ogóle nie mają co jeść. I teraz - mogłoby się wydawać nie do pomyślenia, że w XXI wieku są jeszcze zakątki świata, gdzie ubóstwo sięga takiego stopnia. A jednak. Dzieci i dorośli umierają z głodu, ponieważ nie mają jak zdobyć pożywienia. Skąd wziąć wodę i żywność na środku pustyni? Mi tata zawsze powtarzał, kiedy wyrzucałam niedokończoną kanapkę, że marnuję jedzenie, podczas gdy dzieci w Afryce giną z jego braku. Oczywiście nie brałam tego do siebie. Przecież nawet jeśli wyrzucę tą kanapkę, nie uratuję choćby jednego malucha, prawda? Jemu to nie zrobi różnicy czy ja ją zjem czy nie, i tak się nigdy o tym nie dowie. Więc co za różnica? Jednak czy to na pewno odpowiednie rozumowanie? 
Nie tylko głód jest przyczyną śmierci tamtejszych ludzi. Również różnego typu choroby się do tego przyczyniają. Jednak jak podają statystyki:
"Według danych obu organizacji (UNICEF i WHO), w 1990 roku umierało rocznie 12 mln dzieci poniżej piątego roku życia. W 2010 roku liczba ta spadła do 7,6 mln. Oznacza to, że dziennie umiera o 12 tys. dzieci mniej. 
Wskaźnik śmiertelności dzieci spadł z 88 zgonów na 1000 urodzeń w 1990 roku do 57 zgonów w 2010 roku.Blisko połowa zgonów dzieci w 2010 roku przypadała na pięć państw: Indie, Nigerię, Demokratyczną Republikę Konga, Pakistan i Chiny"

Sami widzimy, z czym mamy do czynienia. I nasuwa się kolejne pytanie: co z tym zrobić? Wiele ludzi z całego świata niesie pomoc ludności Afryki, ale i nie tylko. Powstały różne organizacje utworzone przez wolontariuszy, np. "Dzieci Afryki". Pomoc jest. Wciąż panuje głód. Wciąż umierają ludzie. Jak temu zapobiec? Czy tak już ma być? I najważniejsze pytanie: lepiej żyć, cierpiąc z głodu, czy umrzeć i zaznać spokój? 

Nie chcę tutaj prawić żadnych morałów, jednak chcę zwrócić Waszą uwagę na ten problem. Nie wiem, jak to odbierzecie i co z tą wiedzą zrobicie, ale ja wewnętrznie czułam, że musiałam o tym napisać. 

niedziela, 3 marca 2013

8. "Jedyna prawda" Olle Lönnaeus





wydawnictwo: Rea
data wyd.: listopad 2012r. 
ilość stron: 416
ocena: 3/7






"Jedyna prawda" to książka, na którą czekałam zaledwie kilka dni, odkąd zapoznałam się z jej opisem. Od razu, kiedy tylko doczytałam ostatnie słowo recenzujące ową powieść, pomyślałam sobie, że koniecznie muszę ją przeczytać. I nadarzyła się okazja. Kilka minut temu dotarłam do ostatniej strony i wciąż się zastanawiam, jakim cudem mi się to udało. 

"Przyjdź tutaj. Jak najprędzej. Nie zostało mi już wiele czasu..." 

Północ. Śnieżyca. Joel wychodzi na schody ganku, by sprawdzić pogodę. Coś mu nie pasuje. Nagle dostaje telefon. Słyszy głos ojca, z którym nie miał kontaktu od ponad dwudziestu lat. Chce, aby Joel przyszedł do niego. Mężczyzna nie zdąża odpowiedzieć, połączenie zostaje przerwane. Od razu wie, co zrobi. Idzie tam. Nie jest pewien, dlaczego to robi, w końcu nienawidzi ojca. A jednak idzie. Przedziera się przez zaspy śniegu, którego z minuty na minutę jest coraz więcej. W końcu dociera do jego domu. Do domu, w którym przeżył najgorsze lata swojego życia. Rozgląda się po pomieszczeniach, aż nagle jego wzrok przykuwa wiszący trup. 

Tak... Cóż, zaczęło się dość niepozornie i naprawdę dobrze. Przynajmniej przez kilkanaście pierwszych stron. Autor starał się dokładnie opisywać zaistniałe sytuacje i używać odpowiedniego języka. Potem jednak było dużo gorzej, a wręcz tragicznie. Mężczyzna widzi trupa, jego reakcja - odpowiednia. Jednak wszystko, co działo się potem, zostało opisane... źle. Po prostu źle. Akcja dzieje się za szybko, wprowadzane są zupełnie niepotrzebne wątki, które być może miały zmylić czytelnika, chociaż nie mam pojęcia od czego. Ale po kolei. 

Biorąc pod uwagę dialogi, do których przykładam szczególną wagę, wypadły chyba najgorzej. Nie dość, że było ich stanowczo za mało, co jeszcze ani trochę nie wzbudzały zainteresowania, ani uśmiechu na twarzy, ani złości - nic, zero. Były po prostu neutralne, aczkolwiek potrzebne, by czegokolwiek się dowiedzieć, chociażby w jakimś małym stopniu. A tu właśnie autor powinien poświęcić dużo uwagi, aby zdania intrygowały jak najbardziej i wywoływały ten uśmieszek na twarzy czytelnika. Również informacje zostały przekazane w sposób nieodpowiedni, jestem pewna, iż gdyby Olle użył innych słów, albo chociaż innego szyku w zdanie, wypadłoby to o wiele lepiej. Jednak muszę przyznać, że jednej, króciutki fragment sprawił, że się uśmiechnęłam. 

- A co ty widzisz, Fatimo? 
- Szklankę z wodą. 
(...)
- Jest w połowie pełna? Czy w połowie pusta? 
- Zależy, kogo spytasz. 

I w tym momencie człowiek właśnie zaczyna się zastanawiać, co sam by odpowiedział, gdyby ktoś go o to zapytał. Tego zabrakło w tej powieści - zastanawiania się. Czytelnik jedynie czyta słowa, nie zastanawiając się nad nimi. Na początku skupia się, myśląc, że zaraz będzie jakiś haczyk. A potem przeżywa rozczarowanie i przestaje się skupiać. I wtedy tylko czyta. 

Teraz opisy, których jest o wiele za dużo i są przepełnione wielką monotonią. W tej powieści mamy do czynienia z zabójstwem. Zazwyczaj w takich wypadkach jest osoba, która chce rozwikłać zagadkę morderstwa na własną rękę. Taką osobą jest właśnie Joel. Uważam, że autor w dosyć niekompetentny sposób opisywał wszystkie zaistniałe zdarzenia. Całe to "dochodzenie" było prowadzone jakby przez pięcioletnie dziecko, które nie wie, co zrobić, nic nie rozumie, a jeśli już coś wie, to nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać. Joel niby coś tam robił, niby coś tam udało mu się ustalić, ale jednak nie dowiedział się praktycznie niczego. Przez całą książkę toczyło się śledztwo, oczywiście policja była w to zaangażowana i oni robili coś więcej, jednak w tym wszystkim było sporo luk. Jednakże Olle styl pisania ma w miarę dobry, ale nie potrafi go wykorzystać. 

Fabuła, cóż... Spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Zupełnie. Brakowało mi tu mylnych tropów, jakichś zagadek, czegokolwiek, co pozwoliłoby na odrobinę adrenaliny przy punkcie kulminacyjnym. Wszystko tak naprawdę wyjaśnia się na kilku ostatnich stronach i dopiero tam zaczyna się jakaś akcja, pasująca do kryminału. W tej powieści nie ma więcej morderstw, no oprócz jednego, ale ono jest przestarzałe, żadnych krwawych scen (naprawdę krwawych), żadnych zakładników, większych gróźb, czegokolwiek. To wszystko jest również takie nijakie. 

Co w tej książce podobało mi się najbardziej? Postać Osamy, imię Fatima, duży druk oraz format książki, okładka... Tylko tyle. Jest to pierwszy raz, kiedy spotykam się z tym szwedzkim pisarzem i nie jestem pewna, czy jeszcze się z nim spotkam. Fakt faktem chcę przeczytać "Pokutę", o której wszędzie słychać, więc być może taki dzień nastąpi. W końcu "Jedyna prawda" nie była taka tragiczna. Szybko można ją przeczytać, co na pewno jest dużym ułatwieniem. Ponadto autor odrobinę zwraca uwagę na problem wśród ludzi dotyczący religii. Jednak jak już pisałam - zbytnio się nad tym nie rozwodzi. 

Tak bardzo chciałam napisać pochlebną opinię na temat "Jedynej prawdy"... A jednak nie potrafię. Trochę zmyliła mnie ta okładka, myślałam, że naprawdę będę ucieszona, jak skończę ją czytać. 

Na koniec pochwalę się jeszcze, iż miałam okazję ją wziąć w swoje ręce, ponieważ wygrałam w pewnym konkursie. ;) No dobra, byłam jedną z pięciu osób, które zgarnęły nagrodę. Zadaniem konkursowym było zabawić się w detektywa i przeprowadzić śledztwo w sprawie morderstwa. Jako, że ja bardzo lubię takiego typu rzeczy, postanowiłam wziąć udział, no i się udało. Jeśli ktoś chciałby przeczytać moją pracę, można znaleźć ją tu: klik


***
Ach, te słówka... Przyszedł czas na kolejne. ;)
örn - orzeł (j. szwedzki) 
tortue - żółw (j. francuski)